Na początek proszę sobie wyobrazić trzy sytuacje:

1. Trwa reforma służby zdrowia. Minister zdrowia na konferencji prasowej oświadcza, że służba zdrowia to jedna wielka patologia, a lekarzom nie chce się pracować, za to masowo biorą łapówki i w dodatku popełniają błędy skutkujące zgonami tysięcy osób. Trzeba więc przeprowadzić głęboką reformę i pozbyć się wielu lekarzy (zwłaszcza tych zatrudnionych przed 1989 r.), a wybory do Naczelnej Rady Lekarskiej powierzyć posłom.

2. Trwa reforma oświaty. Minister Anna Zalewska na konferencji prasowej oświadcza, że szkolnictwo to jedna wielka patologia, a nauczycielom nie chce się pracować, interesują ich tylko korepetycje, a poziom wykształcenia polskich uczniów jest dramatyczny. Trzeba więc przeprowadzić głęboką reformę i pozbyć się wielu nauczycieli, a obsadę stanowisk pedagogicznych powierzyć politykom.

3. Trwa reforma sądownictwa. Minister Zbigniew Ziobro na konferencji prasowej oświadcza, że sądownictwo to jedna wielka patologia, a sędziowie są bezkarną kastą, która kradnie w sklepach i powoduje wypadki w stanie nietrzeźwości, wydaje też niesprawiedliwe wyroki. Konieczna jest więc głęboka reforma, przeniesienie wszystkich sędziów Sądu Najwyższego w stan spoczynku i obsadzenie Krajowej Rady Sądownictwa przez posłów.

Która z tych sytuacji mogła się zdarzyć? Oczywiście tylko trzecia. Ministrowie zdrowia czy edukacji nie pozwoliliby sobie na tak negatywne wypowiedzi o nadzorowanej przez siebie sferze. Za to w przypadku sędziów – hulaj dusza…

Nie jest to niestety zjawisko nowe. Od wielu lat kolejni ministrowie sprawiedliwości kolejnych rządów uczynili sobie z antysądowej retoryki narzędzie sukcesu politycznego.

Powody są dwa

Dlaczego tak się dzieje? Po pierwsze, politycy z natury rzeczy chcą mieć jak najwięcej władzy, a samoograniczanie się przychodzi im z trudem. Zwłaszcza obecnie. Nic więc dziwnego, że źle znoszą, gdy obszary władzy państwowej pozostają poza ich kontrolą. Gdy nie mogą sędziego, który się im nie spodoba, „wywalić na pysk”, jak chciałby minister Jaki. Gdy do niedawna nie mogli swobodnie odwoływać prezesów sądów, w których – ich zdaniem – stało się coś niedobrego.

Drugą przyczyną jest niski poziom zaufania społecznego do sądów. W badaniu CBOS z września 2017 r. pracę sądów dobrze ocenia 32 proc. badanych, a źle – 45 proc. Niskie notowania zaufania do sądów ułatwiają zbijanie kapitału politycznego na działaniach skierowanych przeciwko nim. Staje się jeszcze bardziej zrozumiałe, gdy wziąć pod uwagę, że wśród respondentów określających swe poglądy jako prawicowe, ocen negatywnych jest aż 57 proc., a pozytywnych – tylko 23 proc.

Politycy PiS mówią i robią to, czego oczekują ich wyborcy. Nie jest więc zaskoczeniem, że jednym z najważniejszych celów obecnej władzy jest znaczne ograniczenie niezależności władzy sądowniczej, połączone ze zmianami kadrowymi. Od stycznia 2017 r., kiedy minister Ziobro ogłosił założenia zmian ustrojowych, chyba przez nieporozumienie zwanych reformami, trwa nieprzerwany atak propagandowy na sędziów i sądy. Jego kulminacją była kampania billboardowa pod przewrotną nazwą „sprawiedliwe sądy”, w której starano się przekonać obywateli, że sądy pełne są złodziei, łapówkarzy i osób niegodnych sprawowania urzędu. Sądy oczywiście były wobec tych ataków niemal bezbronne, bo ani rzecznik Sądu Najwyższego, ani rzecznik Krajowej Rady Sądownictwa, ani przedstawiciele stowarzyszeń sędziowskich nie mają aparatu i środków finansowymi, by skutecznie takim atakom przeciwdziałać. Tym bardziej że tylko 18 proc. obywateli swoje opinie o sądach kształtuje na podstawie osobistych doświadczeń, cała reszta opiera się na doniesieniach medialnych i cudzych.

Szczęśliwie na kampanię antysądową przed wstrzymaniem zdążono wydać nieco ponad milion z zaplanowanych 19 mln zł naszych wspólnych złotówek. To sporo, bo bez problemu można by znaleźć lepszy sposób wydania tego miliona, niż atakowanie władz własnego państwa. Politycy zapomnieli, że sądy są częścią władzy państwowej tak jak rząd czy parlament.

Niedawno nastąpiła kolejna odsłona tego dramatu. Nowy premier Mateusz Morawiecki, zaraz po przyjęciu nominacji, postanowił podzielić się z czytelnikami amerykańskiego magazynu „Washington Examiner” swoimi przemyśleniami na temat sądów. Jeśli miało to ocieplić wizerunek Polski za granicą, raczej nie osiągnął celu. W artykule roi się od informacji nieprawdziwych, a nawet obraźliwych.

Uogólnienia i przekłamania

Zdaniem premiera Morawieckiego „w czasie obrad Okrągłego Stołu generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu pozwolono na obsadzenie w sądach postkomunistycznych sędziów z czasów komunizmu. Sędziowie ci dominowali w naszym wymiarze sprawiedliwości przez kolejne ćwierć wieku. Niektórzy z nich wciąż pracują”. Prezydent Jaruzelski nikogo wówczas w sądach nie „obsadzał”, ale rozumiem, że premierowi chodzi o to, że nie zastosowano „opcji zerowej” i wszyscy sędziowie pozostali na stanowiskach. Wyjątkiem był SN, w 1990 r. zbudowany od podstaw przez prof. Strzembosza. Premier Morawiecki co prawda widzi w SN osoby, które skazywały opozycjonistów w stanie wojennym, ale nie był łaskaw podać, które. Według mediów w SN jest trzech takich sędziów (na 80), co jest faktem wysoce nagannym, ale to jednak nie powód, by stosować tego rodzaju uogólnienia i demolować SN.

Dalej premier Morawiecki odnosi się do KRS, która jego zdaniem jest zdominowana przez sędziów szczebla apelacyjnego i wyższego, nominuje wszystkich sędziów, w tym ich własnych następców i nie uczestniczy w tym żaden sędzia pierwszej instancji czy wybierany urzędnik. W tym fragmencie są ewidentne przekłamania, bo wśród 15 wybieranych sędziów w radzie zasiada sześciu ze szczebla apelacyjnego i wyższego (dwóch SN, dwóch NSA, dwóch apelacyjnych). Nie jest też prawdą, że w KRS nie ma żadnego urzędnika pochodzącego z wyboru, bo członkiem Rady jest z urzędu minister sprawiedliwości oraz przedstawiciel prezydenta RP.

Może premier miał na myśli niedostateczną reprezentację sędziów rejonowych w KRS? Rzeczywiście, z tej najliczniejszej grupy w Radzie jest tylko jeden. W ciągu 27 lat historii KRS sędziów rejonowych zasiadało w niej tylko czterech. Takie proporcje wymagały zmiany i taką demokratyczną zmianę zawierał pierwszy projekt MS z 2016 r. (zarzucony) i projekt SSP Iustitia (odrzucony). Niemniej nie jest prawdą, że w KRS nie ma żadnego sędziego pierwszej instancji lub najniższego szczebla.

Jako przykład skandalicznej demoralizacji sędziów premier podaje fakt, że w 2012 r. „w czasie obowiązującego w całym kraju zamrożenia płac, w środku kryzysu ekonomicznego, grupa sędziów pozwała rząd o zapłatę, zarzucając naruszenie ich umów o pracę tak, że jeden sędzia drugiemu wynagradzał szkodę”. Rzeczywiście była akcja składania pozwów o wynagrodzenia, zamrożone przez rząd Donalda Tuska. Sam je składałem. Działania te wspierała Iustitia. Nie jest niczym nadzwyczajnym ani tym bardziej nagannym pozywanie rządu przez sędziów za łamanie konstytucyjnej zasady praw nabytych oraz zasady odpowiedniego wynagrodzenia. Gdzie taki pozew należało złożyć jak nie do sądu? Do rządu? W zdecydowanej większości takich spraw zastosowano wyłączenie sądów właściwych, aby uniknąć zarzutu stronniczości. Z mediów znany był jeden przypadek, gdy do takiego wyłączenia nie doszło. Nie jest to powód do uogólnień.

Akcja zakończyła się niepowodzeniem. Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem prof. Andrzeja Rzeplińskiego uznał wyższość zasady stabilności budżetu i potwierdził konstytucyjność zamrożenia. W rezultacie zdecydowana większość pozwów została oddalona. Czy to uzasadnia obecne działania strony rządowej wobec sądów – pozostawiam do oceny czytelników.

Autor jest sędzią Sądu Okręgowego w Płocku, prezesem Oddziału Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia w Płocku

Najbardziej szokujący jest jednak akapit kolejny, w którym premier stwierdza, iż sędziowie przydzielani są do spraw przez swoich kolegów po fachu („close peers” – to tłumaczenie wydaje się bliższe oryginałowi niż użyte w mediach słowo „poplecznicy”), bez publicznego nadzoru. „Korzyści dla przyjaciół. Zemsta jest przeznaczona dla rywali. W sprawach wyglądających na najbardziej lukratywne (dochodowe?) są wymagane łapówki” – pisze premier Morawiecki.

W tym akapicie pan premier mija się prawdą i podaje informacje szkalujące. Nie jest bowiem prawdą, jakoby dotychczas sprawy były przydzielane sędziom na zasadzie zupełnej dowolności, a już zwłaszcza na zasadzie przydzielania lepszych spraw przyjaciołom, a gorszych – wrogom sędziów funkcyjnych. W sprawach karnych od roku 2003 obowiązuje zasada losowego przydziału spraw wg kolejności wpływu i jawnej listy sędziów. Możliwość wnioskowania o losowanie składu w poważniejszych sprawach istnieje od roku 1998, choć jest wykorzystywana bardzo rzadko. W sprawach cywilnych od lat funkcjonuje system „numerkowy” – przydziału spraw do referatu wg ich numeru, czyli w praktyce system losowy. Owszem, są możliwe wyjątki, ale nie uzasadniają one takich tez, jak w cytowanym artykule. I o ile należy poprzeć ideę jednolitego podziału wpływu przez system komputerowy (o ile system ten zadziała), to na pewno wizja roztaczana przed Amerykanami przez premiera nijak się ma do rzeczywistości.

Co gorsza, w artykule padają jednoznaczne oskarżenia o powszechną korupcję. I to jest najbardziej szokująca część tego artykułu. Premier stwierdza bowiem bez ogródek, że w sprawach wyglądających na najbardziej lukratywne („lucrative”) są wymagane łapówki. Nie jest jasne, o jaką sytuację chodzi. Czy „lukratywność” niektórych spraw oznacza sprawy korzystne pod względem statystycznym (tj. łatwe do skończenia przy niewielkim nakładzie pracy tzw. „szybkie numerki”), czy też chodzi o to, że niektóre sprawy związane są z łapówkami i z tego powodu są lukratywne pod względem finansowym? Mam nadzieję, że chodzi o tę pierwszą ewentualność, bo w drugim przypadku byłoby to ewidentne pomówienie. Tak czy inaczej pada jednoznaczny zarzut łapownictwa.

I jest to poważny problem. Prezes Rady Ministrów ma bowiem obowiązek niezwłocznego zawiadomienia prokuratury i Policji o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu (art. 304 § 2 KPK). Jeżeli pan premier ma dowody uzasadniające podejrzenie masowego łapownictwa w sądach, to powinien je przedstawić właściwym organom. Jeśli tych dowodów nie ma – nie powinien pisać rzeczy nieprawdziwych.

Warto zauważyć, że choć w powszechnym odczuciu korupcja jest istotnym problemem wymiaru sprawiedliwości w Polsce (wskazuje na nią 30% badanych w marcu 2017 r. przez CBOS), to w praktyce sądowej takich zdarzeń właściwie nie widać. W ciągu ostatnich kilkunastu lat media opisywały bodajże trzy przypadki klasycznej korupcji, czyli uzyskiwania korzyści majątkowych lub osobistych w zamian za określonej treści wyroki. Wszystkie zakończyły się wydaleniem ze służby i wyrokami skazującymi. Głośna ostatnio afera w sądach krakowskich nie dotyczy korupcji, a nadużyć gospodarczych, których dokonywać miało kilku urzędników sądowych i jeden sędzia. Przy obecnym poziomie rozwoju techniki i aktywności służb specjalnych właściwie nie sposób sobie wyobrazić, że w sądach istniałaby na masową skalę korupcja, która nie byłaby wykryta.

Po raz kolejny trzeba podkreślić, że sędziowie nie są jakimś ciałem obcym, tylko reprezentantami władz państwa, podobnie jak posłowie, senatorowie, ministrowie albo premierzy. Oczernianie sędziów nie różni się niczym od podobnych działań podejmowanych wobec przedstawicieli innych władz. Warto więc w takich przypadkach ważyć słowa, zwłaszcza, jeśli są to słowa kierowane do zagranicznych czytelników.

Jak widać, sądy nadal pozostają ulubionych przez polityków chłopcem do bicia. W najbliższym czasie nie widać niestety szans na zmianę tej sytuacji. Sytuacji szkodliwej nie tylko dla samych sędziów, ale przede wszystkim dla państwa jako całości i dla wszystkich obywateli. Sprawiedliwość jest ostoją siły i trwałości Rzeczypospolitej – jak głosi napis na siedzibie Sądu Okręgowego w Warszawie. Jeśli autorytet wymiaru sprawiedliwości zostanie przez polityków całkowicie zniszczony, nie będzie można mówić ani o sile, ani o trwałości Państwa Polskiego.